"Jak można tak bardzo pragnąć śmierci
i jednocześnie tak bardzo się jej bać? Kropką pod tym znakiem zapytania mogłaby być gwiazda
polarna. Przez kosmos mojego
pokoju przefrunął owad,
malutki statek powietrzny. Jemu
też zazdrościłem krótkiego, bez problemów, życia. Niezapłacone rachunki
wysunęły jadowite kolce.
Bankomat na sąsiedniej ulicy, do którego nie mogłem dojść, prześwietlał
moje mieszkanie niebieskim światłem. Pomidor, który zgnił w
misce na kuchennym stole, wskazywał mi drogę
- chodź ze mną -
szeptał zielono-żółtą pleśnią.
To wszystko mnie dotyczy, właśnie mnie, a nie kogoś innego, ja tak cierpieć, właśnie ja i tylko ja jestem
prawdziwą publicznością
dla swojego nieszczęścia, inni nie rozumieją nic. Toczą wartko swoje życie, jak
ty kiedyś toczyłeś
swoją kulkę,
nie wiedząc nawet, jaki z ciebie jest szczęśliwy gnojny żuk. Teraz leżysz na grzbiecie i przebierasz
nogami.
W moim mieszkaniu uschły wszystkie rośliny,
byłem pewien, stało się to jednego dnia, ale
to chyba niemożliwe? Pojęcia możliwe - niemożliwe, zbliżyły się do siebie niemożliwie.
Od kilku dni nie widziałem Świrka. Snując się po mieszkaniu, nadepnąłem na
ogon, który wystawał spod sekretery. Czemu nie wrzasnął? Wyciągnąłem kota. Nie
pachniał myszą, pachniał trupem. Był martwy. Nie miałem
siły na żal, a
tym bardziej na
pogrzeb. Martwy kot
waży dużo więcej niż żywy. Z trudem wsunąłem go w plastikową torbę i wsadziłem
do zamrażarki.
Nazajutrz obudziłem się z
myślą
o śmierci
kota. Świrek umarł, bo przecież nie zdechł, pewnie nie wytrzymał
mojej biedy. To była tragedia, a jednak nie czułem rozpaczy, tylko wielki
niepokój, że nie czuję rozpaczy.
Jak to możliwe, że przegapiłem dwa święta
- Zmarłych
i Wigilię. Tylko udawałem, że przegapiam. Zaduszki były moim świętem, nie mogłem jednak
pojechać na cmentarz, żyłem już na cmentarzu. A przed Wigilią wpadłem w taki dół,
że już tylko w nim leżałem, marząc, by ktoś
mnie w końcu zakopał. „Bóg się rodzi, moc truchleje.” O
tak - powtarzałem, chodząc tam i
z powrotem po mieszkaniu - ogień krzepnie, moc truchleje - nie
da się tego lepiej powiedzieć. Ja też krzepnę i truchleję.
„To jest koniec, synku, chłopie,
stary satyrze, to jest twój koniec, nie do wiary, że tak głupio się kończysz” gadałem sam do siebie, wstając z łóżka i podchodząc do komputera, by zapisać te właśnie słowa, po czym na powrót kładłem się, naciągając kołdrę na
głowę. I w tej malutkiej chwili kładzenia się, gdzieś między jeszcze chłodnym prześcieradłem a moimi pośladkami,
odnajdywałem ledwie dotykalny moment przyjemności, ziarenko w odmętach
cierpienia.
Kilka dni temu odnalazłem „Sokratesa”, rezydował na półce w łazience, jak tam trafił? Coraz
częściej nie pamiętałem,
że coś
robiłem. Nie ucieszyłem się, ale też nie
zmartwiłem, nawet „Sokrates” mi
zobojętniał. Tego
dnia połączyłbym się zapewne z „Sokratesem”, ale nie mogłem. Z
powodu much. Było ich kilka w moim mieszkaniu. Wiedziałem bardzo mało na temat
śmierci, tyle co nic, człowiek ucieka od śmierci, ale byłem
świadom, jaki stosunek do śmierci mają muchy.
Najpierw zaczną składać jajeczka
w moich oczach, w ustach,
w nosie. Gdybym był kobietą, dobrałyby się do mojej pochwy.
Mogłem uznać, że nic mnie to już nie będzie obchodzić. Ale nawet w swojej
ostateczności myślałem o bliskich i o dalekich,
którzy mnie znajdą. A też o pogrzebie, o tych wszystkich niesłychanie ponurych
formalnościach i obrządkach.
O wahaniach rodziny, czy
wbrew mojej woli
zrobić pogrzeb katolicki,
by nieco ocieplić ten kawał pogrzebowej mrożonki. Sytuacja stała się nie
do zniesienia, nie potrafiłem przestać myśleć o okropnościach,
jakie moja śmierć przyniesie bliskim."
Fragment "Rzeki podziemnej" autorstwa Tomasza Jastruna. Powieść ta jest zapisem prawdziwej walki osoby cierpiącej na depresję. Jeśli chcesz poznać inne historie osób, które wygrały z depresją, zajrzyj na portal wemenders.com
Bardzo celnie dobrany fragment.
OdpowiedzUsuń